Wielkie upodlenie albo katharsis

Joanna Jagiełło post świąteczny

Bardzo dużo w tym roku zastanawiałam się nad sensem świąt. Nie zrozumcie mnie źle – nie chcę obrażać niczyich uczuć religijnych ani tradycji. Sens świąt jako celebracja narodzin dzieciątka i więzi rodzinnych jest dla mnie oczywisty. Jednak gdy już w listopadzie słyszę o dzwoneczkach sań i czerwononosym reniferze, a od wydawcy, że ostatnim terminem na wydanie książki jest październik, bo potem to już tylko świąteczne, zaczynam myśleć, że coś w tym wszystkim jest nie tak. Ja nawet lubię święta, ale… Dlaczego już na początku grudnia najchętniej bym wsiadła w pierwszy samolot do Bajabongo?

 

Po pierwsze – monotematoza. Jako osobę o wielu zainteresowaniach, lubiącą zmiany, wciąż nowe bodźce i mieć wybór, która umiera, gdy ma jedną herbatę do picia czy jedną książkę do czytania i właściwie jest monogamiczna tylko w związku, przeraża mnie ten czas grudniowy, gdy wszyscy mówią o jednym. Gdzie spędzacie święta, co kupiłaś dla Edzia, kto w tym roku zrobi rybę, która nie widziała Grecji i czy choinka w doniczce czy nie. W połączeniu z rypiącym łeb Last Christmas w radiu to dla mnie nie do wytrzymania.

Po drugie – czas. Po intensywnie wyjazdowym październiku i listopadzie, naprawdę chciałabym wreszcie usiąść do pracy nad książką, ale się nie da. Nie da się, bo codziennie jest śledzik, gala, aukcja, wigilia przyjacielska, spotkanko przedświąteczne w małym gronie, nagrywanie kolędy. Na te spotkanka należy coś przygotować: sałatkę z buraczka i matjasa, obrazek na szczytny cel, miniprezencik dla koleżanki, tekścik, wierszyk, świąteczne piosenki do zagrania. Należy się też świątecznie umalować i przyodziać, a wszystkie te imprezki są o siedemnastej lub osiemnastej, co oznacza, że właściwie o trzeciej trzeba zacząć się zbierać, czyli po obiedzie, a że rano robiło się raczej te sałatki czy prześpiewywało te piosenki, dzień spisany jest na pisarskie straty. I wszystko byłoby w porządku gdyby taki dzień był jeden, czy dwa. Ale właściwie taki jest cały grudzień. Szczególnie, że w te dni, gdy akurat jest wolne, trzeba przecież się zająć wymyślaniem prezentów.

Trochę pisałam. Głównie wtedy, gdy obudziłam się o piątej rano i nie mogłam spać, oczywiście z nerwów, że nie mogę pracować.

Po trzecie – ambicja. Myślę, że wszystko byłoby dobrze, albo przynajmniej trochę lepiej, gdyby nie ambicja. Zupełnie nie rozumiem, czemu nie ma jej na liście dziesięciu grzechów głównych. To ona każe ci wyciskać dwa kilo na cytrynówkę, bo przecież zawsze ją robiłaś, do trzeciej w nocy malować anioły albo zamawiać kalendarze na EmpikFoto, uczyć się nowej kolędy jakby nie wystarczyło, że umiesz zaśpiewać dziesięć starych, jechać na drugi koniec miasta po najlepsze pierogi (albo, Boże broń, lepić je własnoręcznie). Jest moim grzechem, choć i tak udało mi się w tym roku trochę odpuścić i na przykład nie upiec keksa.

Po czwarte – kasa. Chodzi u mnie po rodzinie taki żart. Gdy już ustawimy pod choinką prezenty, moje córki mówią: „No, mama mówiła przecież, że w tym roku będą skromne święta.” No bo ja nie potrafię skromnie. Nie potrafię kupić jednego prezentu. Nie potrafię pożałować kasy, nawet jeśli to kasa wirtualna ze zdebetowanej już i tak karty kredytowej. Zresztą, mam dziwne odczucie, że to nie tylko prezenty, ale te różne drobne rzeczy człowieka też kompletnie drenują: te parafernalia, gwiazdeczki nowe i foremki, ściereczki z Dziadkiem do orzechów i goździki do grzańca, świąteczne świeczki i herbatki, złote farbki do malowania aniołków, torebki i papiery prezentowe, ozdobne buteleczki do nalewek, Ubery, którymi wraca się ze świątecznych imprez. Święta ogołacają z kasy. I człowiek dobrze wie, że spoko by starczyło na bilet do Bajabongo i tydzień all inclusive, więc jak patrzy na stan konta, to go trochę trąca.

Po piąte – obżarstwo i opilstwo. Nie pamiętam już, kiedy jadłam normalny obiad. Bo przecież i tak po popołudniu śledzik, więc nie opłaca się nic jeść, zresztą podjadało się z garnków, więc człowiek jakiś taki niezbyt głodny, a może męczy niestrawność z dnia poprzedniego, bo żołądek słabo znosi te wszystkie przystawki, majonezy z kapką warzyw, minikanapeczki z pastą bakłażanową z pierzynką chrzanu i żurawinowe brûlée. W grudniu zaczyna się wielkie żarcie i picie, kulminacją jest wigilia, po której można się już tylko czołgać. A może byśmy tak zjedli po prostu jajecznicę? Na samym maśle? Boże…

Jaki jest więc nie religijny, lecz socjologiczny sens świąt? Dlaczego musimy tak cierpieć?

Rozumiem, czym święta były kiedyś: popostnym czasem obfitości, wreszcie napełnionym brzuszkiem, zastawionym stołem, na który się czekało. Światełkiem rozświetlającym grudniowy mrok. Pomagały znosić najgorszą porę roku, postrzegane były jako czas odpoczynku, który wreszcie można było spędzić z rodziną. Oczywiście nigdy nie było tak, że wszyscy odpoczywali, bo przecież ktoś pichcił te dania, jednak gdy się już nagotowało, wreszcie można było usiąść i to z Bożym błogosławieństwem.

Jednak po co są święta w obecnych czasach? Rozświetleniem grudniowego mroku na pewno, szczególnie, że śnieg rzadko nam już czas najkrótszych dni rozświetla. Miały być czasem z rodziną, a często to drogocenne minuty ze znienawidzonym szefem na wigilii pracowniczej, gdy mielibyśmy ochotę wydłubać mu oczy jak rodzynki z sernika. A rodzina… Moja jest wspaniała, mam szczęście. Ale nie każdy je ma. Czasem odpoczynku? Nie zauważyłam. To czas antyodpoczynku i żeby go przetrwać, trzeba brać podwójną ilość suplementów. A co do pełnego brzuszka i obfitości…  W czasach nadmiaru, gdy i tak kupujemy, jemy i pijemy za dużo, święta zdają się ostatecznym przekroczeniem granic.  

Ktoś, kto odwiedził Złote Tarasy kilka dni przed wigilią zapewne zrozumie, co mam na myśli. Tabuny ludzi wyrywające sobie w obłędzie ostatnie rolki papieru do pakowania i kolejka do kasy jak za PRLu. Ktoś, kto pakował ze mną prezenty, ktoś kto wynosił niezjedzone dania, których nawet zamrozić się już nie dało, bo zamrażarka pełna, ktoś, kogo jak mnie budziła w nocy niestrawność, albo rano kac, kto obiecywał sobie, że już nigdy, po co tyle, następnym razem to na pewno… Ktoś, kto w lęku, jak ja, otwierał aplikację banku, albo już jej nawet nie otwierał, tylko modlił się, że karta jeszcze zadziała. Ktoś kto podarował chłopakowi bardzo drogą podstawkę pod aj-coś-tam, tyle, że w torebce z wypisanym ręką byłego własnym imieniem, albo pomylił prezenty i dał cioci tę podstawkę, a chłopakowi komplet kokosowych kul do kąpieli, a i tak cieszył się, że połowy prezentów nie zgubił, bo dawno zgubił już głowę.

Ktoś, kto też tak miał, zapewne zrozumie.

Jednak nikomu nic nie powie. Przyznać się, że święta nas męczą to tak jak przyznać się, że męczy nas opieka nad dziećmi. Tego się nie robi. Ma być słociutko, jak powiedziałaby moja wnuczka, którą bardzo kocham i pociesza mnie tylko jej spojrzenie na ustrojoną choinkę.

Myślę sobie, że obecnie święta to ostateczne upodlenie, finisz, zamknięcie roku, które pokazuje wszystkie nasze słabe strony, nasze, ale i tego świata, w którym nie potrafimy się powstrzymać i chcemy więcej i więcej, dekoracji, prezentów, jedzenia, spotkań, życzeń, telefonów, a w końcu, biednym chomiczkom w kołowrotkach ustrojonych pachnącą jedliną, stają te małe serduszka, i zaczynamy wyć do księżyca, choć jesteśmy chomiczkami tylko, a nie wilkami, a teraz to nie ma co wyć, trzeba pozmywać, no i już zaplanować sylwestrowe przekąski, w końcu najważniejsze jest dobre planowanie, na przykład śliwki w boczku można przygotować wcześniej, a w ten jedyny wieczór w roku tylko zapiec.

Wchodzimy w Nowy Rok zmęczeni, a właściwie wyczerpani. Mamy odciski od chodzenia po sklepach, nerwy w strzępach bo kurier nie dojechał na czas, katar żołądka i zmarnowaną wątrobę. Do tego mnóstwo nie załatwionych ważnych spraw, bo gdy trzeba było złożyć pismo do ZUS, gotowaliśmy bigos, a w międzyczasie nic się jakoś nie napisało. Na koncie wieje pustką i już zastanawiamy się, od kogo pożyczyć. Wujek się obraził, bo nieopatrznie zaczęliśmy z nim rozmawiać o polityce, a mama, bo niedostatecznie pochwaliliśmy jej makowiec, właściwie to nikt nas nie lubi i nie kocha, a nawet nie chce dać nam chwili spokoju. I po co to wszystko było?

Właśnie. Po to. Ostatecznie upodleni, doświadczyliśmy katharsis. Znaleźliśmy się na dnie, żeby odbić się do góry. Zacząć jeść normalnie, żyć oszczędnie i tyle nie żreć. Spotykać się tylko z ludźmi, na których naprawdę nam zależy i wreszcie planować czas. Och! Jaki piękny to powrót do normalności!

Są ludzie, którzy po świętach już planują następne. Kupują dekoracje z wyprzedaży i tworzą listy prezentów w styczniu. Ja podziękuję. Oczyszczona, chętnie zaplanuję całe bezświąteczne jedenaście miesięcy. Życzę Wam pięknego i normalnego nowego roku!

Comments are closed.